Jak ktoś nie widział całego BB, to niech zważa na spoilery.
No co tu dużo pisać. Zakończył się najlepszy serial ever. Właściwie to spokojnie można go określić prawie 50-godzinnym filmem, bo takiej ciągłości akcji nie było jeszcze nigdy. To nie jest tak, że główny bohater w pierwszym sezonie ma psychopatycznego brata-mordercę z chłodni, o którym przez następne 7 lat nikt nie pamięta
Gretchen i Elliott przecież pojawili się tylko w kilku początkowych odcinkach, a jednak scenarzyści o nich nie zapomnieli, bo Walt nie mógł o nich zapomnieć - to w końcu ich sukces w połączeniu z jego urażoną dumą były jednymi z głównych powodów narodzin Heisenberga, który na końcu wykorzystał ich genialnie - jednocześnie zapewnił SWOJE pieniądze synowi i postarał się o to, żeby dawni przyjaciele już do końca oglądali się z niepokojem za siebie.
O rycynie nawet nie wspominam, bo to był motor napędowy akcji całego serialu. A równie dobrze można było jej użyć na Tuco w drugim sezonie i zapomnieć. Nawet totalnie małe rzeczy - w pewnym momencie finału pokazali, jak Jesse robi drewniane pudełko. WTF? Ano, w trzecim sezonie na odwyku opowiadał, że właśnie wtedy na warsztatach w szkole średniej był naprawdę szczęśliwy. I do tego wspomnienia odwołał się, gotując metę jako zakładnik. Genialne.
Samo zakończenie - z jednej strony odkupienie win, uratował Jessego, juniorowi zapewnił kasę, pomścił Hanka i umarł na swoich warunkach w ukochanym laboratorium. Happy end? No nie wiem. Ostatecznie jego rodzina nie wyszła na tym za dobrze. Zresztą jak sam przyznał w ostatniej rozmowie ze Skyler - to nie dla nich to zrobił, tylko dla siebie.
"I guess I got what I deserved" - przebili tym nawet urwane "Don't stop believin" Tonego Soprano.
10/10, django/django, a właściwie breakingbad/breakingbad.