"The Game" kojarzy się oczywiście głównie z tym, że po raz pierwszy płytę Queen produkował Mack (no i faktycznie, produkcja jest gorsza, a aranżacje nieco uboższe
) oraz że chłopaki po raz pierwszy użyli syntezatorów (ale, prawdę mówiąc, to bardziej fakt kronikarski niż coś co znacząco wpłynęło na brzmienie albumu). Oczywiście jest to album, który odniósł wielki sukces komercyjny, no bo "Another One Bites the Dust", które pokochali nawet Murzyni, no i "Crazy Little Thing Called Love", które pokochali wszyscy... Tyle tylko, że w obu tych kawałkch brak queenowości, a przebojowość nie dotyczy całego albumu.
Narażę się, ale dla mnie najfajniejsze na "The Game" są rzeczy stworzone (i częściowo zaśpiewane) przez Rogera, czyli "Rock It" i "Coming Soon". Nigdy nie mogłem zrozumieć hejtowania ich. Kawałki chwytliwe, radosne, proste, akurat do szalonych tańców bez ładu i składu (takiego pierwotnego jive'a
). podobna "radosnością" charakteryzuje się także miła, beztroska, choć już nie skoczna kompozycja Johna, "Need Your Loving Tonight". Kolejny utwór Deacona, przy którym po prostu rozpływam się. Uwielbiam także Mayową balladę "Sail Away Sweet Sister". Wiadomo, że Brian miał głos do ballad (i niczego innego, no ale trudno), i po raz kolejny to pokazał. Jest to jednak ballada nietypowa, bo dość szybka, wręcz gorączkowa. Jest nie tyle sentymentalna, co pełna jakiejś wstrzymywanej złości. Uczucia są po raz kolejny tak pięknie przedstawione, że tekst, który, gdyby go przeanalizować na sucho, pewnie okazałby się kiepski, sprawia wrażenie bardzo mądrego i głębokiego. Muzyka przenosi uczucia, do tego jest stworzona. Już typowo balladowa, bo sentymentalna, kolejna ballada Maya, czyli pomniejszy hit z tej płyty, "Save Me", to wiadomka. Piękna rzecz i wspaniałe zakończenie albumu. Mi jednak podoba się też początek, czyli "Play the Game". Ludzie mawiają: a, miła pioseneczka, ładna, ale świdrowanie na początku jest nie do zniesienia. A ja właśnie lubię to świdrowanie (tak samo zresztą jak piski z "Sheer Hrat Attack") - dziwaczne dźwięki dla mnie wzbogacają kompozycję utworu i czynią go ciekawszym. A sam utwór, śpiewany z luzem przez Freddiego, ładnie ozdobiony gitarą i posiadający dodające różnorodności podgłośnienie przez wrzucenie syntezatorowego pisku w sam środek - też mnie buja.
Czas przejść do piosenek, które mnie mało ruszają. Mam może odwrócony system wartości czy coś, ale te wielkie hity, o których wspomniałem na początku, czyli "Crazy Little Thing..." i zwłaszcza "Another One..." nie przemawiają do mnie za bardzo (i jeszcze mają oba długie nazwy!). OK, w tym pierwszym wokalne wygibasy Freda są cool, ale nic więcej mnie nie bawi, zaś w drugi... no rany, po prostu nie lubię funky! Tu wygibasy wokalne mogą być nawet super ekstra wypasione (w zasadzie to nawet są, bo prędkość wymawiania słów przez Freddiego miecie, władki i jolki), a słuchanie i tak mnie męczy. Zaraz przed tym kawałkiem jest jeszcze także oparte na mocno wyeksponowanym basie "Dragon Attack", więc moje męczarnie jeszcze się potęgują. Żeby nie było - to świetny kawał rocka (nawet jeśli niezupełnie klasycznego), którego refren błyskawicznie zapada w pamięć, ale nie w moim typie, sorry. Zostaje jeszcze "Don't Try Suicide", o którym najchętniej bym zapomniał. Nie wiem, jaki styl chłopaki tym razem starali sobie przyswoić, ale ja tego stylu nie chcę poznać. Niemożebnie mnie drażni rytm, który tutaj jest, a chaotyczne wejście refrenu z wydzierającym się Freddiem sprawia, że uszy mi opadają.
W bonusach do albumu można znaleźć m.in. B-side "A Human Body", czyli kolejny utwór zaśpiewany przez Rogera. Tu chrypliwy wokal perkusisty jest już mocno wyeksponowany, a ja go nigdy nie lubiłem. W dodatku jest to utwór przeciętny. W sumie dobrze, że nie wszedł na longplaya. O pierwotnym "It's a Beautiful Day" to nawet szkoda gadać.
Podsumowując: jedynie 35 i pół min, co brzmi jak żart, ale jeśli spojrzy się na B-side'a, to można stwierdzić, że chyba lepiej, iż pozostawiono ten album taki krótki. Łącznie 10 piosenek, z czego połowę kocham całym sercem, 1 kocham tylko obiema komorami i jednym przedsionkiem, dla 3 nie mam już wcale serca, a 1 nienawidzę. Album to bardzo nierówny i pozbawiony rzeczy genialnych, ale summa summarum całkiem dobry.