Jak dla mnie, to fajna jest te EPka. Spontaniczny jam session dobrych muzyków (nieco gorszych wokalistów, ale to nie takie ważne, zbyt dużo wokalu się tu nie uświadczy, a poza tym barwa głosu Brian mi nigdy nie przeszkadzała, byleby za mocno nie fałszował - tu mało fałszuje, bo nie ma ciężkich, rockowych kawałków) - jest w tym wszystkim sporo luzu i zabawy. Wiadomo, że nie mozna było za to się spodziewać przemyślanych, dopracowanych kompozycji, ale i z tym wcale źle nie jest.
Kawałek tytułowy wprost uwielbiam. Zacznijmy od tego, że jest to bardzo ciekawy cover, wręcz karkołomny. Oryginał (gdyby ktoś nie znał: ), kiczowaty, opierający się na syntezatorach, beznadziejnie wyprodukowany kawałek z serialu o kosmicznych bojach dla dzieciaków przerobiono na gitarowy utwór z długą solówką pełną ciekawych improwizacji Maya i Van Halena. Pozostało coś z tego naiwnego, dziecinnego pierwowzoru, a dołączono zarąbiste motywy na gitarze i wysoki, chłopięcy głos Briana. Dla mnie miodzio! Tyle, że teledysk mozna było sobie darować (jakby ktoś nie znał tego koszmarka: ). Kolejny utwór, utrzymany w bluesowej konwencji "Let Me Out", również zawiera bardzo rozbudowaną solówkę, ale ma też miły, bujający rytm. Podobnie jak to było w "Sleeping on the Sidewalk", okazuje się, że do takich radosnych pseudo-bluesów głos Briana świetnie pasuje. Jak na utwór tak rozbudowany (ponad 7 min), jest on zadziwiająco chwytliwy. Choćby refren błyskawicznie zapada w pamięć. Wszystko zagrane zostało wspaniale. To już cała strona A tej płyty. Stronę B zajmuje zaś kompletna improwizacja (w całości instrumentalna) dedykowana Erikowi Claptonowi. Jak można się więc domyślać, jest to znów blues (na co już jednoznacznie wskazuje też tytuł: "Blues Breaker" ), ale jest zupełnie inaczej niż w "Let Me Out" - tu jest powolnie, topornie i raczej nudno. Brian twierdził, że tu dopiero słychać zgranie tej przypadkowej zbieraniny , która nagrała album. Być może, ale słychać też brak pomysłu na ten utwór oraz to, że May lepiej sprawdza się w krótkich formach. Nie powiem, są ciekawe motywy - np. to, co gra pod sam koniec na pianinie Fred Mandel - ale za mało, żeby prawie 13-minutowe nagranie mogło cały czas trzymać w napięciu.
Podsumowując: 28 min 10 s. Łącznie 3 utwory, z czego 1 uwielbiam, 1 lubię całkiem mocno, a 1 uznaję za raczej słaby. Nie jest to pełnoprawny album Briana, ale zapis bardzo ciekawego miniprojektu. Jako taki zdaje egzamin. Bardzo dobrze, że się ukazał.