Odpowiadając na pytanie mike'a: nie, nie lubię dyskotekowych rytmów, siekanki perkusyjnopodobnej ani syntezatorowego pulsu. Nie lubię też nerwowej gitary, której na tym albumie jest pełno. To smutne, ale najlepsze na płycie są te rzeczy, za które nie odpowiada nikt z The Cross: żeńskie chórki (anonimowe), saksofon jeśli ja chwalę saksofon, to znaczy, że mamy święto; ale też jest anonimowy) i wokal Freddiego. Można by rzec, że The Cross było dopiero w powijakach, rozkręcało się... ale czy na następnych albumach było dużo lepiej?
Są na "Shove It" rzeczy, które lubię. Np. "Contact", który przypomina mi nieco przeboje Davida Bowiego. Tutaj w wokalu Rogera jest jakieś uczucie, kompozycja nie jest do bólu banalna, a saksofon gra bardzo ładnie. Trudno byłoby mi się też przyczepić do nawiązującego jakoś do roztańczonych hitów z lat 60. "Stand Up for Love", gdzie mamy zarąbiste chórki, dużo energii i radości życia. "Cowboys and Indians" jest w swoim rodzaju przebojowe, w sumie nawet podobnie jak tytułowe "Shove It", gdzie mamy ciekawy dialog rapującego Rogera ze skandującym chórkiem. Podobną rolę odgrywa chórek w "Rough Justice" - wykrzykuje co jakiś czas tytuł.
Ten utwór też jest przyjemny, tylko że po jego zakończeniu w pamięci pozostaje tylko te wykrzykiwane co jakiś czas "rough justice!". Nie ma już jednak żadnego potencjału "Love on a Tightrope", na którego wykonanie Roger chyba nie miał jasnego konceptu.
Poza wokalem Rogera mamy tu zaś głównie właśnie syntezatorowy puls i nerwowe gitary. Kompletną porażką jest zaś "Love Lies Bleeding". Nie dość, że w zupełnie dziwaczny sposób Taylor recytuje (rapuje?) tekst (opowiadający nota bene o historii znajomości playboya z wszeteczną kelnerką, która wykorzystała biedaka po tym jak razem okradali banki - jest to w sumie całkiem zabawne
), to jeszcze w połowie gościnnie udziela się Brian May, który gra chyba najgorszą swoją solówkę w życiu. Jeśli podczas nagrywania tej do "Put Out the Fire" Mr Badger był pijany, to tu zdaje się, że cierpiał na ciężkie delirium. Ewentualnie można uznać, że ta zupełnie bezładna, pełna zgrzytów solówka to próba dostosowania się pana Maya do reszty gitar na tym albumie. Co zostało? Pierwotna wersja "Heaven for Everyone". Wokal Freddiego jest taki, jaki znamy z późniejszej wersji Queen - dramatyczny i mocny. Zupełnie nie pasują do niego spokojny akompaniament syntezatora i drażniące, mówione wstawki Rogera. Istnieje oczywiście też wersja z prowadzącym wokalem Taylora, ale nie mam jej na moim winylu i wcale nie chcę poznawać.
Podsumowując: prawie 42 min. Łącznie 8 piosenek, z tego 2 bardzo lubię, 3 lubię słabo, 1 ledwo toleruję, a 2 nie znoszę. Płyta z przeważnie mało ciekawymi kawałkami i baaaardzo złą produkcją. Tak dawno do niej nie wracałem, że musiałem teraz przesłuchać w całości, żeby móc cokolwiek napisać w tej recenzji. Niestety, tylko dla 2 utworów było warto wrócić.