"157 synthesizers" - wylicza na kopercie tej płyty Roger. Pewnie chodziło o 157 ścieżek syntezatorów, a nie o to, że przy nagrywaniu użyto aż 157 modeli tego typu instrumentów, choć i w drugie byłbym skłonny uwierzyć, biorąc pod uwagę, jak album brzmi.
Tak czy inaczej, nie ma czym się chwalić. Zachłyśnięcie się syntezatorami właśnie i kiepska produkcja są największymi wadami tego albumu. Bo jeśli chodzi o kompozycje, to nie mam zbyt wiele do zarzucenia. Nie przeszkadza mi nawet wokal Rogera, do którego zazwyczaj nie pałam miłością (tzn. w tych kawałkach, gdzie wokal jest przetworzony - a na "Fun in Space" m.in. tak robiono chórki - jednak mi przeszkadza).
"Airheads", utwór, w którym słyszymy stały dialog Taylora (bardzo fajne frazowanie!) z chórkiem (tu akurat nieprzetworzonym) złożonym z... Taylora (nie ma co, to jest album naprawdę zasługujący na miano solowego) i długie wybrzmiewania gitary elektrycznej uwielbiam za właśnie wspomniane elementy i dynamikę. Tu to nawet wijący się bas podoba mi się. Produkcja mocno szkodzi, ale jak słucham ze swojego wyeksploatowanego winyla, to mniej to słychać.
Wspaniałe jest też wznoszenie się wokalu Taylora w każdym wersie przy akompaniamencie świątecznych dzwoneczków w "Magic Is Loose" (przypomina mi to końcówkę jednej z moich ulubionych piosenek Davida Bowiego, "Cygnet Committee"). Równie piękny, choć już bardziej dynamiczny i zróżnicowany jest utwór pierwszy na trackliście, czyli "No Violins". Poza "Airheads" można zaliczyć do wesołego, imprezowego rocka
, idealne do wygibasów na parkiecie "Let's Get Crazy", jak zresztą sama nazwa wskazuje. Dla kontrastu wspomnę teraz o stonowanym, powolnym i pełnym jakiegoś smutku "Laugh or Cry" - też jest fajne. "My Country I & II" to zawierający jakiś dramatyzm, jakąś desperację antywojenny protest song. Znów wokal Rogera wznosi się pod koniec każdego wersu, co nadaje ciekawego klimatu. dziwi tylko zakończenie - utwór cichnie, potem niespodziewanie znów się stopniowo podgłaśnia, a kiedy jest już normalnie głośny... urywa się.
Mozna było to lepiej wymyślić. "Interlude in Constantinople" jest znane na forum jako jakaś tortura dla uszu, ale jak dla mnie to jest taki miły, zabawny, choć dziwaczny, krótki przerywnik między innymi utworami (ale ja lubię dziwactwa i eksperymenty). Dlaczego mi się podoba? Tu akurat są takie syntezatory jak lubię (można porównać ich brzmienie złożone z wysokich dźwięków do klawiszy z "Jump" Van Halen; myślę, że to mógł być ten sam model), a przetworzony wokal Taylora tym razem mówi, a nie śpiewa, więc jest OK.
No i to tyle a propos utworów, które lubię. "Good Times Are Now" jest takie nijakie, że nie mam co o nim napisać. Z kolei "Future Management" ma rytm wzięty jakby z jakiegoś utworu reggae (którego to gatunku nie znoszę), w dodatku sztuczny pogłos zrobiony przez zwielokrotnienie wokalu Taylora robi wrażenie, że utwór nie może się rozkręcić. Jeszcze kilka Taylorów powtarza powoli pierwszy wers, a kolejny Taylor w dużo szybszym tempie wykrzykuje już drugi. Robi się z tego jeden wielki chaos. Równie ślamazarne i kompletnie niepasujące do tytułu (i całego tekstu) jest kończące album "Fun in Space". Ani to skoczne, ani to ładne, a ciągnie się ponad sześć minut...
Podsumowując: 40 min. Łącznie 10 piosenek, z czego 7 naprawdę lubię (byłoby, że bardzo lubię, ale ta produkcja...), 2 raczej nie lubię, a 1 (akurat singlowej) nie cierpię. Myślę, że wbrew panującej powszechnie opinii, jest to płyta dobra, trochę dziwna (ale tego można było się spodziewać, patrząc na okładkę i tytuł), ale to też jest jej zaletą, natomiast to, co zrobiono z produkcją i aranżacje niemal ją zabiły. To nawet w latach 80. nie mogło brzmieć dobrze.