Bębniarzowi Queen muszę przede wszystkim pogratulować sięgania po właściwe wzorce. Taylor ewidentnie musi mieć świadomość, iż Happiness? oraz Electric Fire to najlepsze wydawnictwa w jego dorobku. Fun on Earth czerpie z nich obficie. Jednak o ile produkcyjne nawiązanie do krążka z 1998 r. okazało się strzałem w dziesiątkę, o tyle przesadzono ze stonowanym klimatem rodem z Happiness? Naturalnie, rozumiem ideę nostalgicznej i refleksyjnej płyty, jednak „fun” w rozumieniu Rogera dla mnie jest przez większość czasu „boring”. Słuchając nieco ponad 47-minutowej płyty czułem się niemal jak podczas jednego z przemówień Towarzysza Wiesława – długo, nudno i nie do końca wiadomo o czym (co przy niespełna trzyminutowych kawałkach nie sprawia najlepszego wrażenia). Sprawy nie poprawiają nawet bardziej żywiołowe momenty, które albo brzmią jak demo, albo jak biedne przeróbki kiedyś wydanych utworów.
Skoro już o piosenkach mowa, to parafrazując pewną znaną w latach ’90. formację – mamy 13 nowych piosenek, z czego 5 starych. Cóż, nie takie nawiązania do minionych lat sobie wyobrażałem. Tymczasem na Fun on Earth znalazło się miejsce dla: dema z 1998 r. (tak wiem, nie do końca dema), dla singli z 2006 r. i 2009/2010 r., a nawet dla dwóch kawałków z The Cosmos Rocks. Co ciekawe – większość z nich brzmi gorzej od pierwowzorów. Poza tym tak długi okres nagrywania nie służy spójności albumu (choć na Chinese Democracy ta sztuka się udała), co zostało przez Rogera dobitnie dowiedzione.
Bardzo obiecujący singiel
The Unblinking Eye (Everything is Broken), do którego notabene powstał naprawdę pomysłowy teledysk, został wygładzony i wykastrowany z najciekawszej części instrumentalnej. Z kolei
Small, który w 2008 r. tak bardzo chcieliśmy usłyszeć z Rogerem na wokalu, na nowym krążku brzmi jak demo z guide vocalem dla Paula Rodgersa… a mogło brzmieć pięknie i intymnie. Natomiast
Say It’s Not True dzięki gitarze Jeffa Becka zyskał naprawdę sporo, co nie zmienia faktu, iż tak słabego utworu nie wybroniłby nawet duet Freddiego z Arethą Franklin. Na uwagę zasługuje
Sunny Day, który z zabawnej piosenki w stylu reggae przekształcił się w ciepłą balladę, w dodatku zaśpiewaną całkiem serio. Utwór ten stał się także pierwszym singlem promującym płytę, któremu towarzyszy „fantastyczny” klip z dziadkiem Rogerem na balkonie w roli głównej. Całości zaś dopełniają fruwające dookoła grafiki wykonane przez syna Rogera, Felixa, które można by nawet uznać za słodkie, gdyby nie fakt, że stworzył je 30-parolatek, a nie przedszkolak… O
One Night Stand mogę napisać tylko jedno – po prawowitym ukończeniu zyskał pazur i zajmuje dumne miejsce wśród typowych, przeciętnych, Taylorowskich rockerów.
Jeśli zaś chodzi o w pełni premierowe kompozycje, to większość z nich stanowią nieciekawe, króciutkie balladki, które i tak ciągną się niemiłosiernie długo. Zdecydowanie wybija się wśród nich
Fight Club – przepiękna piosenka z cudownym saksofonem Steve’a Hamiltona. Warto także zawiesić ucho na beatlesowskim
Smile. Rockowe numery prezentują się niestety jeszcze słabiej.
I Am the Drummer (In a Rock n’ Roll Band), który w założeniu miał być typowym humorystycznym kawałkiem perkusisty Queen, w rzeczywistości okazał się być dalekim (i ubogim) kuzynem Cosmos Rockin’, a w
I Don’t Care wybijają się jedynie bębny (które dziwnym zbiegiem okoliczności przypominają bit z Let There Be Drums). Zdecydowanie najbardziej eksperymentalną i intrygującą propozycją na całym krążku jest
Up, za co należą się brawa. Jednak niezbyt głośne, bowiem sam utwór jest równie słaby, co większość „hitów” The Cross…
Jest jednak parę smaczków, które naprawdę przypadły mi do gustu. Chodzi o nawiązania do przeszłości naszego ulubionego perkusisty Queen, ale o takie prawdziwe, a nie o perfidne wykorzystywanie starych utworów. Przede wszystkim urzekła mnie podwójna klamra – tytuł krążka nawiązujący do solowego debiutu artysty, czyli Fun in Space, a także tytuł piosenki wieńczącej album, Smile. Tym samym historia zatoczyła koło – nazwa zespołu, który dał początek legendzie stała się także tytułem utworu, który kończy karierę Rogera Taylora (w sensie kompozytorsko-wydawniczym). Inne ciekawe mrugnięcia w stronę słuchacza to wstęp z Surf’s Up… School’s Out! wykorzystany w Be My Gal (My Brightest Spark) oraz fakt wykorzystania w Up tego samego syntezatora, który przyczynił się do skomponowania Radio Ga Ga. Właśnie tak to się powinno robić, panie Taylor
.
Ode mnie
2+/3-, wynudziłem się strasznie za każdym razem, gdy słuchałem tego krążka...
Pełniejsza recenzja: http://podniosle.blogspot.com/2013/11/fun-on-earth.html oraz wkrótce na
http://wewillrockyou.pl/