Jeśli ktoś twierdzi, że Queen = Freddie, to tu ma dowód, że nie bardzo. Owszem, ten album brzmi tak jak płyty Queen z lat 80. (nawet producent był ten sam), ale ani nie ma tu tak różnorodnych pomysłów, ani takiej gitary (choć zdaje się, że Freddie specjalnie zatrudnił gitarzystę grającego podobnie do Maya, tak dobrych solówek na "Mr. Bad Guy" jednak nie ma), ani takich harmonii wokalnych. A co do wokalu, to nie dość, że tu po raz pierwszy już dobitnie słychać, jak Freddiemu obniżył się głos, to jeszcze pan Mercury wydziera się tu wniebogłosy, tak, że ledwo głos mu się nie załamuje, co dla mnie jako słuchacza niekoniecznie jest przyjemne. I to tyle, jeśli chodzi o wady, bo same piosenki są jednak całkiem fajne.
Nawet jeśli wybitnych rzeczy tu nie ma, to od zawsze (a dokładniej - od jakichś 10 lat, bo wtedy ten kawałek poznałem) uwielbiam przebój "I Was Born to Love You". Radosny, szybki, po prostu pełen radości życia, zmuszający do skakania (no, ogólnie do ruchu, zależy jak kto wyraża ruchem radość życia
). Cały Freddie.
Bardzo lubię też pełen rozmaitych wokali i zawierający orkiestracje kawałek tytułowy. Posiadającemu znakomite możliwości wokalne Freddiemu podkład symfoniczny ewidentnie pasował. Dodam, że tu akurat wokalista pokazuje swoje możliwości nie tylko przez wydzieranie się, ale głównie przez modulację. To mi o wiele bardziej odpowiada. Na pewno fajny jest ten jedyny "refleksyjny" utwór na płycie, czyli "Made in Heaven". Jednocześnie chyba tylko tu chórki są na poziomie tych z Queen. Niestety, mocno tu słychać plastikową produkcję. Takie "Let's Turn It On" czy "Foolin' Around" to z jednej strony imprezowe, rytmiczne kawałki, ale z drugiej strony technicznie są one dość skomplikowane - z wokalnymi wygibasami takimi jak tu mało kto by sobie poradził. Jak już jednak pisałem, ciągłe wrzeszczenie Freddiego męczy moje uszy. Wspólny mianownik te utwory mają jeszcze z "My Love Is Dangerous", z tym, że ten numer zaczyna się dość powolnym skandowaniem tekstu, a kończy bardzo szybką częścią instrumentalną. Jeszcze bardziej wyróżnia się "Your Kind of Lover", które zaczyna się niczym jakaś sentymentalna ballada, a po około minucie nagle klimat zmienia się w kolejny dyskotekowy kawałek. Wolałbym, żeby się nie zmieniała, bo początek był bardzo przyjemny, a tych radosnych, dyskotekowych kawałków jest tu już za dużo. Niemniej tutaj wyróżnia się bardzo fajne pianino (jest go stosunkowo dużo) i miłe skatowanie Freddiego, które uzupełnia wersy. Na pianinie i wokalu w większości oparta jest ładna ballada "There Must Be More to Life than This", jednak znowu - Freddie śpiewa ze zbyt wielką mocą. Zamiast klimatu robi się popis techniczny. Poza tym po chwili wchodzą tu też kiepsko brzmiące syntezatory, które psują nastrój. Sam utwór jest świetny, ale zdecydowanie wolę wersję demo z delikatnym wokalem Michaela Jacksona, która krąży gdzieś po internetach. Rażąco sztuczny rytm "Man Made Paradise" psuje całkiem fajny efekt uzyskany dzięki zestawieniu (wręcz dialogowi) dwóch wokali Freddiego - "wydzierającego się"
, ze spokojnym niskim. Za to kończący utwór fragment a cappella, gdzie Mercury prezentuje bardzo wysokie, nałożone na siebie wokalizy jest już zaiste cudny. Ma swój urok także "solówka" w środku piosenki, gdzie różne instrumenty (ale głównie syntezatory) prześcigają się nawzajem.
Są tu właściwie tylko dwa utwory, w których wady według mnie przeważają nad zaletami - "Living on My Own" i "Love Me Like There's No Tomorrow". Pierwszy jest masakrycznie pocięty wyeksponowanym automatem perkusyjnym. Szkoda, bo znowu mamy tu ładne pianino, a pełne jakiejś zadumy zwrotki ciekawie kontrastują z zaśpiewanym z siłą refrenem. Niemniej - mamy przecież całą masę remiksów, z których każdy (przynajmniej z tych, które znam) jest lepszy od oryginału.
W ostatnim kawałku na albumie słyszę zaś teatralność, a nie jakieś szczere uczucia. Znowu szkoda, bo znowu jest tu fajne pianino (że też Freddie ukochał bardziej syntezatory...).
Istnieje sporo B-side'ów i wersji singlowych utworów z tego albumu. Ja znam tylko rozszerzoną wersję "I Was Born to Love You", o której nic dobrego nie mogę napisać, oraz "Stop All the Fighting" - bardzo syntezatorowy utwór z dziwacznym wstępem. Szybkie tempo i mocno zróżnicowane wokale Freddiego sprawiają, że ten B-side jednak mi się naprawdę podoba. To jest dowód, że Freddie nawet banalny tekst potrafił zaśpiewać interesująco. Z albumem powiązany jest niejako też wydane wcześniej na singlu "Love Kills", które samo w sobie jest piękną, dramatyczną balladą z nawet fajnym, płynącym syntezatorem w tle, ale znowu - zaprogramowany na prędkość światła automat perkusyjny tak posiekał oryginalną wersję, że nie jestem w stanie jej słuchać. remiksy to co innego.
W ogóle remiksy utworów z "Mr. Bad Guy" - w większości stworzone już po śmierci Freddiego - dopiero pokazują, że album miał całkiem duży potencjał, ale produkcja zrobiła mu sporą krzywdę.
Podsumowując: prawie 41 min. Łącznie 11 utworów, z czego 1 szczerze kocham, 2 też kocham, ale dość słabo, 5 lubię, ale już bez żadnych szaleństw, 1 uważam za mocno przeciętny, a 2 zdecydowanie nie lubię. Album raczej dobry. Mógł być jeszcze lepszy, ale i tak przyjemnie go się słucha.