Ponieważ recenzuję po 3 płyty dziennie, drugiego dnia wypadły mi same płyty wybitne. Aż by się chciało coś skrytykować, ale jak?
Wiadomo, płyta o wiele uboższa, jeśli chodzi o produkcję, co jednak niekoniecznie wyszło jej bokiem. Wiadomo, płyta z dwoma hitami stadionowymi, które jednak niekoniecznie podnoszą jej poziom. A tak poza tym to wciąż wczesne Queen z mnóstwem szalonych pomysłów, jajcarskie, klimatycznie i genialnie zagrane oraz zaśpiewane.
Nie powiem nic odkrywczego (na tym forum, bo gdzie indziej to bym wywołał zdziwienie), jeśli powiem, że najlepszym singlem jest tu mało znane "Spread Your Wings", czyli kolejna cudowna ballada Johna. Pewnie, że jeszcze lepiej brzmi w wersji dla BBC, zwłaszcza końcówka roxuje, ale nie ma co narzekać i na albumie. Uważam, że poza tym już nic tutaj nie osiąga tego poziomu, ale lubię też bardzo długie, zaprawdę rockowe "It's Late", które ma dość ciekawą konstrukcję. W zwrotkach instrumenty ledwo słychać, pozwalają one wokalowi Freddiego wyjść na pierwszy plan, ale w refrenie to one wyraźnie wychodzą na przód, a w końcu mamy do czynienia z rozwijającą się ścianą gitary, basu i perkusji. Lubię zwiewny, szybki, beztroski Brianowy bluesik "Sleeping on the Sidewalk", co w moich ustach jest wielkim komplementem, bo ja za bluesem nie przepadam. Jeszcze bardziej zwiewna jest następna balladka Johna, czyli hawajskie (czy innowyspowe) "Who Needs You" (kiedy zamknę oczy, widzę zespół półnago, odzianych tylko w girlandy kwiatów, na plaży, z instrumentami zrobionymi z kawałków palmy i kokosów
). Wiem, że tu się go hejtuję, ale co mi tam! Przyznam się też, że lubie "Dżamejkę" Led Zeppelin. O wiele bardziej niż "Schody do nieba". Aha, lubię też "Sheer Heart Attack" (piosenkę, nie album!) Queen, razem z Freddiem śpiewającym, jakby go poraził prąd i ze świdrowaniem w końcówce. Jedyne, co by mi tu mogło przeszkadzać, to brak zakończenia. Mam słabość do kakofonicznych dźwięków, więc nie zdziwię też nikogo, jeśli dodam, że w "Get's Down, Make Love" najbardziej kręci mnie... jakby to nazwać? solówka? No, wiadomo, o co chodzi. Eksperymenty z dźwiękami to coś dla mnie! Chociaż nie powiem, że drapieżny i ociekający pożądaniem wokal Freddiego nie robi na mnie wrażenia. Nawet jeśli mam orientację przeciwną do niego, myślę, że rozumiem, co tabuny gejów mogły w nim słyszeć (z widzeniem gorzej). Zostawmy już sprawy dziwne i intymne
, a przejdźmy do kolejnych ballad. "All Dead, All Dead" tak mi wyciska łzy z oczu, że zapominam, iż Brian płacze o kocie i że jest kiepskim wokalistą. Na serio porusza mnie ta piosenka, a że jeszcze rozwija się i staje się potężna, to i wzruszenie się potęguje. "We Are the Champions" byłoby może nawet miłe, ale zdecydowanie za bardzo się osłuchało. Sam kontrast między cichymi zwrotkami a głośnym refrenem jest oczywiście że chwytliwy. Doceniam też zdolności wokalne Freddiego. Nadzwyczajny utwór to jednak nie jest. Rapowane
"We Will Rock You" też by żadną tragedią nie było, gdyby nie jego ciągłe wałkowanie przez wszelkie media i Briana.
Jak się wmawia, że utwór przeciętny jest wybitny, to jego ocena mocno spada. Do śpiewanego i granego przez Rogera (powiedzmy sobie szczerze - to jest utwór solowy Rogera) "Fight from the Inside" mam jakąś słabość. Może to przez zawadiacko śpiewany refren, może przez klimat przypominający T. Rex, sam nie wiem. Wreszcie nastała pora, kiedy na serio coś skrytykuję. Nie cierpię "My Melancholy Blues"! W wersji nagranej dla BBC jest jeszcze jak cię mogę, ale tu Freddie tak gardłuje, tak sztucznie się wczuwa, że nawet na trzeźwo dostaję kaca, o którym zdaje się traktować ta pioseneczka. Nic nie pomaga fakt, że melodię ma ładną.
Podsumowując: 39 i pół min, łącznie 11 piosenek, w tym 1 szczerze kocham, 6 lubię bez zastrzeżeń, 3 też lubię, ale nieco mniej, a 1 nienawidzę. Czyli znowu bardzo dobra płyta i moim zdaniem całkiem równa. Jeśli wyłączam ją przed ostatnią piosenką, to w ogóle wydaje mi się idealnie równa, niemal równa dwóm poprzedniczkom (zastosowano tu grafomańsko grę słów
).
Queen bez producenta z prawdziwego zdarzenie zaskakująco dobrze sobie radziło.