No co tu dużo mówić, wybitność nad wybitnościami. Nawet jeśli moje emocje kierują się bardziej ku "A Day at the Races", to kiedy staram się obiektywnie oceniać albumy Queen, muszę przyznać, że ten ma najwięcej zalet i jest najbardziej równy. Jest też niesamowicie spójny. Kompletnie różne piosenki tak gładko przechodzą jedna w drugą, jakby chłopaki z Queen najpierw ułożyli kolejność piosenek, a dopiero potem... je napisali.
Świetna, bogata produkcja, kunszt całej czwórki, wspomniana różnorodność - stylów, nastrojów, tempa, głośności - młodzieńczy humor i werwa, intensywność emocji... Rany, tu jest wszystko, czego tylko można chcieć od rockowego albumu!
Cała płyta jest arcydziełem, ale pojedyncze piosenki wyrwane z kontekstu też. "Bohemian Rhapsody" to wiadomo - trzyczęściowy genialny pastisz, o którym opowiada się legendy (zapisywanie dźwięków na skrawkach papieru, sto ileś nakładek, taśma matka zryta tak, że stała się przezroczysta, niby pierwszy teledysk, za długie na singel itd.). Legendy, jak to legendy, nie zawsze są prawdziwe, ale utwór istnieje naprawdę
i nie potrzebuje całej tej otoczki, żeby oczarować. Oczywiście, że słuchałem tyle razy, iż już mam go dość. Nie zmienia to faktu, że wciąż padam przed nim na kolana. Mało tego, uważam, że obecne też na tej płycie "The Prophet's Song" niewiele mu ustępuje. Tu już mamy inny nastrój, bardziej ponury. O żadnym pastiszu nie ma mowy. Opisywany jest sen o Apokalipsie, po którym wciąż pozostaje niepokój. Środkowa część jest wzorcem, jak powinna brzmieć negatywna muzyka psychodeliczna - zwielokrotnione ponure zaśpiewy nacierające ze wszystkich stron. Prorok-szlaleniec Mercury jeszcze raz pokazuje, jaka charyzma tkwi w jego natchnionym głosie. Wcale nie gorzej jest też w "Death on Two Legs". Zgadzam się - najzacieklejszy gniew w muzyce ever. W dodatku wpleciono tu szepty, chórki i wściekłe wejścia gitary, jako intro zagrano coś w stylu nokturnu Chopina i połączono to w całość tak błyskotliwie, że nie widać szwów! Słowa tego nie oddadzą.
To tyle jeśli chodzi o arcydzieła. Pisałem jednak, że płyta jest równa, więc co tu dużo mówić, inne piosenki odstają tylko minimalnie. "Lazing on a Sunday Afeternoon" to niby tylko miniaturka, ale Queen tak brawurowo oddało styl bardzo wczesnej muzyki rozrywkowej (oczywiście z przymrużeniem oka), że i tu trzeba czapkować z głów. Nie tylko brawurowo zastosowano modulację głosu, ale i Brian zagrał szaloną solówkę, która jest tak stylizowana, że można zapomnieć, iż w latach 20. nie było gitar elektrycznych.
Piosenka sąsiaduje z dwoma zdecydowanie rockowymi kawałkami i żadnego zgrzytu nie ma. To samo mógłbym powtórzyć o "Seaside Randezvous", ale trzeba tu dodać, że tutaj naśladowano już nieco późniejszy styl, więc nie kombinowano tyle z modulowaniem dźwięku. Freddie sam, bez elektrycznych zabawek zmienia barwę głosu na nietypową dla niego, a Roger gra na swoim gardle partię dętą. Można stać się sentymentalnym, kiedy słucha się takie cuda. "'39" to zdecydowanie najlepsza ballada Briana w karierze. Jego wokal pasuje jak ulał, a melodia jest cudowna. Są i mocniejsze rzeczy, jak Rogerowe "I'm in Love with My Car" z mocno wybijającą się naprzód perkusją, która gra bardzo nietypowy dla rocka rytm i wokalem samego autora (jakoś tu mi nie przeszkadza). Przechodzi jak walec. Aranżowany na gitarę elektryczną hymn Wielkiej Brytanii to raczej tylko ciekawostka, tak samo jak miłe, też lekko nawiązujące do dawniejszej muzyki rozrywkowej "Good Company", ale oba kawałki są bardzo miłymi ciekawostkami. Wątpliwości mam co do "Love of My Life", "Sweet Lady" i "You're My Best Friend". Nie ma na tym albumie złych utworów, ale w porównaniu do reszty te jednak jakieś małe wady posiadają. Pierwsza ma cudne hmmm... chciałoby się powiedzieć orkiestracje, ale przecież grają tylko pianino, bas, gitary, harfa (no OK, to jest nietypowe dla rocka, ale jednak orkiestry jeszcze nie stanowi
) i talerze. Niemniej cudnie to wszystko brzmi. W dodatku w pewnej chwili robi się podobna ściana gitar do tej z mojego ulubionego momentu "The Millionaire Waltz". Tylko Freddie przegina ze słodkością w wokalu, zwłaszcza że tekst jest dość banalny (co akurat jak na tę płytę jest nietypowe). To sprawia, że jednak wolę wersje live, które mają przecież ogromnie zubożoną aranżację. "Sweet Lady" to świetny utwór ze wpadającym w ucho riffem, zmianą nastroju i przyspieszeniem w końcówce, ale razi mnie bałagan w refrenie. Z kolei drugi singel z płyty jest dość nijaki, jakby specjalnie robiony pod radio. W tym przypadku też wolę wersję na żywo.
Podsumowując: 43 min absolutnej cudowności. Łącznie 12 piosenek, z czego 3 to absolutne arcydzieła KROPKA, 4 szczerze kocham, 2 bardzo lubię, a 3 też lubię, ale już zdecydowanie mniej. Subiektywnie wychodzi gorzej niż w przypadku kolejnej płyty, ale rozumiem, dlaczego to ta jest tak hołubiona.