Daję albumowi
piątkę, choć obiektywnie może i należy mu się szóstka i ja tego nie neguję, bo płyta na nią zasługuje niewątpliwie za to całe bogactwo kompozycyjne, za ten przepych... a no właśnie! Mi akurat taki barokowy przepych nie zawsze odpowiada, a czasem męczy... więc będę subiektywny - stąd też minimalnie zaniżona ocena.
No i inne płyty po prostu wielbię bardziej, choć tam dochodzi też czynnik sentymentalny, a Queen II jakoś nie kojarzy mi się z żadnym miłym w moim życiu wydarzeniem.
O i na zaniżenie oceny wpływ ma też obecność jednego potworka na płycie który mi w pewnym momencie psuje radość słuchania - mowa oczywiście o rogerowej kompozycji "Loser In The End". To nie jest zły kawałek, ale nie jest też dobry - jest po prostu imo do bólu przeciętny i nijak do tej płyty nie pasuje. Jak dla mnie mogłoby go tam nie być i płyta na tym nic by nie straciła, a może by i zyskała.
No ale przejdźmy może do pozytywów bo jest ich na płycie wiele, a jeszcze niższych not tej płycie dawać po prostu nie można.
Ogólnie rzecz biorąc: czarna strona rox!
Tam absolutnie nie brakuje mi niczego i nic mnie nie razi! Począwszy od narastającego budującego napięcie szumu w "Ogre Battle" będącego po prostu puszczonym od tyłu zanikającym dźwiękiem gongu, poprzez całe to szaleństwo w utworze zawarte a na oderwanym od medley'a(można to tak w ogóle nazwać?) przebojowym(chyba jedyny utwór na płycie któremu można przypisać taką rangę) "Seven Seas Of Rhye"!
Całość jest tak bajeczna, tak rozbudowana(a jednocześnie i tak agresywna!)... no normalnie muzyczna podróż! A nawet i uczta!! Najważniejsza część to oczywiście "Marsz Czarnej Królowej"(tak, to zdecydowanie prekursor "Bohemian Rhapsody", aż szkoda, że nie był promowany) I jeszcze te efektowne przejścia niczym na concept-albumie... podobnie zresztą jak na stronie białej. O a tam z kolei dobre jest to subtelne wyciszenie po tych wszystkich szaleństwach ze strony czarnej... znaczy się, ja wiem, że jest na odwrót i to biała strona jest tą pierwszą, no ale jak macie włączone "repeat all" w odtwarzaczu no to po stronie czarnej znów macie białą... więc można się subtelnie znów wyciszyć.
Ech, namieszałem... xD
Ogólnie jest to album do którego najdłużej się przekonywałem i dojrzewałem - na tyle długo, że w początkowej fazie jego poznawania odważyłem się na starym forum napisać, że jest on tylko "przeciętny" - Jezu, ale ja byłem głupi!
Ale jak już mnie album chwycił to już nie chciał puścić i tak się nim długo jarałem i jarałem i jarałem... i jarałem... i jarałem... (...) <500 "i jarałem" później> (...) ...i dalej jarałem... aż w końcu mi się osłuchał!
Przez co wracam już do niego rzadziej.
A w dodatku zacząłem odnosić wrażenie, że czas na tym albumie płynie znacznie szybciej i za szybko ta płyta się kończy. Bo kiedyś to mi się tak przyjemnie i bez końca dłużyła a dzisiaj potrafię ją sobie puścić i nawet nie zauważyć kiedy się skończyła.