Ta płyta to takie nie wiadomo co - ani to soundtrack, ani pełnoprawny album; częściowo wyprodukowany przez Macka, a częściowo przed (od kilku dni świętej pamięci) Davida Richardsa (i te różnice w produkcji słychać); w dodatku z utworami poukładanymi chaotycznie. Jako całość jest to jest zabałaganiona i nierówna płyta; gdy porównuje się ją z poprzednimi dokonaniami zespołu, też wypada blado. Poszczególne piosenki jednak nie są takie złe.
Zacznijmy od niekwestionowanego hajlajtu (nie tylko albumu, ale i filmu "Nieśmiertelny") - "Who Wants to Live Forever". Delikatny, smutny głos Briana, po którym następuje dramatyczna część z potężnym wokalem Freddiego, elegijny nastrój stworzony w "solówce" przez orkiestrę, powrót jeszcze bardziej dramatycznych wokali, wreszcie niepokojąca coda - to jest świetna kompozycja, a dodatku klimatu jest tu tyle, ile na całym poprzednim albumie razem wziętym.
Inne utwory nie sięgają tego poziomu (nota bene naturalnego dla Queen lat 70...), ale nie można narzekać także na rasowego rockera, jakim jest "Princes of the Universe". Wprawdzie Freddie wydziera się tu wniebogłosy, jak na swoim solowym debiucie, ale wtórują mu inne instrumenty, co sprawia, że nie ma nic rażącego w takim wokalu. Nieco nerwowe wjazdy gitary i niepokój tworzony przez inne instrumenty tez dają pewne urozmaicenie. Mi tam nie przeszkadzają kwestie z filmu w "Gimme the Prize", kiepskie powiązanie ze sobą różnych motywów w tym utworze (ale przyznaję, jest on dość chaotyczny) ani nawet kiepska sekcja rytmiczna. To wszystko sprawia wprawdzie, że utwór ten nie brzmi zupełnie jak rock prezentowany na koncertach, ale ja nigdy bardzo nie ceniłem atmosfery koncertowej. Mamy tu intro zagrane brawurowo na gitarze techniką tappingu i niby-dudy, zagrane... również na gitarze - to przecież majstersztyki Briana. Wiąże to ze sobą zjadliwy, ekstremalnie mocny, rockowy wokal Freddiego. Dla mnie jest super.
Niewątpliwie fajne i energiczne jest "One Vision", nawet jeśli to bardziej pop niż rock. Poza tym rajcują mnie tu te wszystkie bajery, jak taśma puszczana od końca (a na albumie jest jeszcze dłuższe intro niż w znanej wersji singlowej). Zapewne bardzo miłą balladą mogłoby być "One Year of Love", gdyby zrobiono tu w pełni żywy podkład, a nie tylko automat perkusyjny, bas i syntezatory (no i saksofon, którego instrumentu nie lubię). Ze względu na tę ubogą aranżację razi tu już wrzeszczenie Freddiego, ale z drugiej strony nieźle ten wokal oddaje emocje. Popowy utwór tytułowy (o wiele słabszy od wersji pierwotnej, tej, którą mamy w filmie) to wiadomka - można sobie przy nim popstrykać palcami, pobujać się, ale jest to kawałek bez głębi. O ile lubię falset, to ten z "Pain Is So Close to Pleasure" (no słychać, że Freddie wydobywa taki głos z trudem) nawet dla mnie jest nieco męczący
. Niemniej jest w nim jakaś fajna radość, która podczas solówki zostaje złamana interesującym motywem zagranym na gitarze. W ogóle i melodia, i rytm, i chórki są tu fajne, a cały utwór psuje najbardziej brzmienie stylizowane na plastikowy ejtisowy pop. Jeszcze gorzej jest w "Don't Lose Your Head", w którym wprawdzie falsetu nie ma, za to śpiewa (uwaga, ostatnie słowo było grubym sarkazmem) filmowy Kurgan. Jest też równie niepasująca Joan Armatrading... Syntetyczne brzmienie całego podkładu (choć żywe instrumenty tu są, tu gubię się w tym zgiełku) i ciągłe powtarzanie tytułu piosenki szczerze mnie męczy. No i jest jeszcze wielki przebój "Friends Will Be Friends", który uwielbiałem jako dzieciak. Niestety, przeszło mi w wieku dojrzewania.
Konstrukcja zwrotka/refren/zwrotka/refren/solo/refren jest dość nudna, a co dopiero, gdy refren powtarza się bez końca i zajmuje większą cześć utworu... Trzeba jednak przyznać, że przebojowy ten kawałek jest.
Na wydaniu CD (czyli podstawowym dla większości z nas
) znajdziemy jeszcze wariacje na temat "A Kind of Magic" (która nic nie wnosi), "Friends Will Be Friends" (która nic nie wnosi) oraz "Who Wants to Live Forever" (która jest pomysłem od czapy - usunięto wokal, a instrumenty symfoniczne zastąpiono syntezatorami; wyszło coś przesadnie poważnego, co sili się na smutek...). Przy tym wszystkim wolę już B-side będący wersją instrumentalną "Don't Lose Your Head", które właśnie ochrzaniłem. Tytuł ("A Dozen Red Roses for My Darling" - kto to wymyślił?
) zawsze mnie rozwalał, bo nie pasuje zupełnie, ale mniejsza o to. Po usunięciu Kurgana i Joan (no i Freddiego też) mamy oczywiście dalej coś do bólu syntetycznego, ale teraz już kawałek nie udaje czegoś czym nie jest. Teraz mamy po prostu soundtrack do ciężkiego clubbingu. Czasem takie klimaty też lubię. Zresztą kojarzy mi się tez ten utwór z dobrą sceną z "Nieśmiertelnego".
Podsumowując: 40 i pól min. Łącznie 9 piosenek, z czego 1 uznaję za arcydzieło, 1 szczerze kocham, 2 bardzo lubię, 3 lubię mniej, 1 raczej nie lubię i 1 zdecydowanie nie lubię. Album to raczej niedopracowany i nieprzemyślany niż zły, bo mocnych momentów znaleźć można mnóstwo. Dobrej gitary jest tu najwięcej od czasów "The Game". Niestety, takiej formie "A Kind of Magic", w jakiej ją rzucono do sklepów, więcej niż 3 postawić nie mogę.