Zasadniczo mnie już tu nie ma, ale ten post musiałem jednak napisać dla potomnych
.Na dworze resztki Ksawerego, na ulicach pijanych meneli wielu, ale dotarłem o 3:45 na autokar do Pragi. We Wrocławiu dosiadła się grupa jabolowców i zaczął się totalny rozpierdziel w autobusie. Ciągłe nawoływania wyżej wspomnianych panów do zatrzymywania się co pół godziny w celu wiadomym spowodowanym zbyt wysokim tempem spożycia alkoholu. Odmowna odpowiedź ze strony kierowcy (ps. Dziadek) spotkała się z gigantyczną falą wyzwisk pod jego adresem oraz propozycją puczu i przejęcia autokaru siłą
lub ewentualnie wyważenia drzwi nieczynnej rzekomo z powodu zamarzania wody autokarowej toalety. Po tym jak na parkingu pod O2 Areną odśpiewano na cały regulator „Hej Sokoły” kierowca stwierdził, że wyraźnie w drodze wyczuwał zapach palonej marihuany i wytypował 2 ludzi do badania przez policję na obecność środków odurzających w organizmie
. Dodam, że nikt niczego nie palił i pan kierowca był równie niereformowalny jak grupa jabolowców. Jeden z uczestników koncertu zaliczył gwoździa już przed wyjściem z autokaru, ale jakoś z niego jednak wyszedł po czym już nie wrócił z nami do PL
. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie.
No ale w końcu opuściłem ten dziwaczny autokar i spotkałem Lenia pod halą, co było dobrą odmianą, bo w końcu ktoś inteligentny. Do tego po jakimś czasie jeszcze 4 rodaków się pojawiła, 2 fajne dziewczyny i 2 facetów, z czego jeden miał oryginalny sposób bycia,ale ogólnie pozytywni ludzie zaprawieni rumem spożywanym żeby nie zamarznąć, bo siedzieli tam od 12. W końcu otwarcie barierek i próba dotarcia jak najszybciej pod scenę. Ja jak zwykle musiałem pomylić drogę, ale i tak stałem w 5-6 rzędzie od sceny. Suport w postaci niejakich Uncle Acid & The Deadbeats wypadł całkiem do rzeczy, a szczególnie numer 4 był świetny, ale nie mam pojęcia jaki to tytuł. Po nich na scenę opadła kurtyna. Za nią wyświetlił się znajomy Sabbathowy symbol. Dokładnie o 21:00 zza kotary Ozzy zapytał, czy tam jesteśmy, po czym padło standardowe „I Can’t Fucking Hear You”. I zabrzmiały 1sze dźwięki War Pigs. Zobaczyłem Iommiego z tak bliska w końcu. Jak zawsze wyglądał dostojnie w swoim czarnym płaszczu z krzyżem na szyi. Niestety zamiast skupić się na słuchaniu musiałem zająć się walką o to, żeby nikt mi nie połamał żeber i okularów
. Takiego szału na koncercie jeszcze nie widziałem. Pozbawiony mojej standardowej obstawy w postaci jednego mojego potężnego kumpla postanowiłem się wycofać parę rzędów do tyłu, gdzie panował już względny spokój, a widok nadal był bardzo dobry. Riff z Into The Void spowodował, że O2 Arena zatrzęsła się w posadach – chyba nigdy na koncercie nie słyszałem tak potężnie brzmiącej gitary – kosmos i ciary wiadome, bo kocham ten utwór. Niestety potem do akcji wkroczył beznadziejny wokal Ozza i Under The Sun oraz niestety Snowblind zostały przez to zabite :/. Do tego te rybo dwudyszna okrzyki Ozza podczas solówek Tony’ego zachęcającego do klaskania i wrzeszczenia wkur…. mnie na maxa
, bo ja tam byłem żeby posłuchać gitary Mistrza, a nie wrzasku podczas jego solówek. I nastąpiło Age Of Reason, a więc najlepszy utwór z nowego albumu i jeden z najlepszych ever BS. Od 1szych dźwięków były gigantyczne CIARY, nawet Ozzy przynajmniej nie zawalił całkowicie wokali, a instrumentalnie ten utwór wypadł rewelacyjnie. Niestety publika raczej nie znała, bo mało kto rajcował się nim tak jak ja
. I to wieńczące solo oraz outro – mózg rozj….. Jaką ten utwór ma w sobie potęgę to głowa mała. Następnie zabrzmiały dzwony i odgłosy burzy oraz deszczu, a więc wiadomo Black Sabbath. O dziwo chyba jedyny utwór z którym Ozzy sobie naprawdę świetnie poradził. Dało się przez chwilę poczuć prawdziwy mrok i złoo. Znów było to co trzeba, a więc mrowienie po całym ciele i rozbudowana instrumentalna końcówka w której błyszczał Iommi. Behind The Wall Of Sleep, które na albumie jakoś nigdy nie należało do moich ulubieńców na koncercie w połączeniu z wkręcającym, chociaż może i trochę kiczowatym filmem na telebimie (ale ja lubię dziwne panie w cmentarnych scenach
, więc wkręta była) wypadło naprawdę świetnie. Zapadła ciemność i światło skierowane na Geezera, co mogło oznaczać tylko jedno, a więc N.I.B. Ależ to zabrzmiało! – Geezer przez większość koncertu wyglądał na jakiegoś takiego przygaszonego (choć grał świetnie), ale tutaj dał czadu, szkoda tylko, że tak krótkie to jego solo na basie. Oczywiście po nim wszedł cały zespół i zmiażdżyli system. W ogóle już starałem się nie zwracać uwagi na Ozza, żeby nie psuć sobie odbioru, więc skupiałem się tylko na Tonym, Geezerze i czasem Clufetosie. End Of The Beginning dopiero w końcowej fazie mnie chwycił znów za sprawą niezastąpionego Iommiego. Fairies Wear Boots do którego zawsze miałem słabość wypadło kapitalnie. Poza tym był do tego utworu przyciągający wzrok filmik na telebimie plus wspólne granie basu i gitary to było to!. Po tym genialnym fragmencie Ozzy zniknął i pozostała trójka zaczęła Rat Salad. Po czym został sam Clufetos i mimo, że drum solo traktuję zwykle jako czas na rozprostowanie kości i chwilę na odwrócenie uwagi od występu, to naprawdę się chłopak postarał i nie nudziłem się przez te dobre 5-7 minut. Publika również przyjęła go bardzo dobrze. Zabrzmiały pierwsze dźwięki perkusji wskazujące, że oto Iron Man nadchodzi. Ozzy wyszedł i zaczął zachęcać do swego ukochanego wycia, które zagłuszyło znów wejście tego legendarnego riffu:/. Sam nie wiem, ale znów utwór uratowała tylko końcówka w wykonaniu bohatera wieczoru i Geezera. God Is Dead? natomiast wypadł świetnie, pomimo fałszów Ozza w końcówce. Początek tego utworu siłą rzeczy powoduje ciarki na plecach oraz oczywiście moment przejście około 6 minuty i cała końcówka. Dirty Woman oraz Children Of The Grave bez żadnych ogródek powiem zostały totalnie zjebane wokalnie przez Osbourne’a, co całkowicie zepsuło mi odbiór, mimo, że Tony pogrywał aż miło w Dirty Woman, a ilustrujące ten utwór obrazki na telebimie przyciągały wzrok
-niestety w przeciwieństwie do Reunion żadna fanka nie postanowiła pokazać swych walorów. Zeszli ze sceny. Po chwili wrócili i każdy chyba wiedział co nas czeka, a więc intro do Sabbath Bloody Sabbath (ciary
) i Paranoid. Ozzy na szczęście nie zawalił jakoś specjalnie, energia zespołu powaliła. Fantastyczne zakończenie, które jak dla mnie mogłoby trwać ze 2 minuty dłużej. Kiedy Ozzy śpiewał ostatni fragment
And so as you hear these words Telling you now of my stateI tell you to enjoy life, I wish I could but it’s too late I zobaczyłem na wielkim telebimie zbliżenie wyrazu twarzy I oczu Ozza, w czasie jak śpiewał ten wers, to mimo tego, że irytował mnie przez większość koncertu zrobiło mi się go zwyczajnie żal, bo ten tekst idealnie go opisuje w obecnym stanie
. Po tym już wiedziałem, że to koniec występu. Panowie pokłonili się kilka razy, życzyli Wesołych Świąt i zeszli ze sceny. Z głośników popłynął jeszcze Zeitgeist na pożegnanie. Podsumowując, bohater tego wieczoru był tylko jeden i nazywa się Tony Iommi – jedyny i prawdziwy ojciec oraz król ciężkiego grania. Mam wielki szacunek do tego człowieka, że pomimo chłoniaka wkłada całe serce w grę i on jako jedyny tego wieczoru wyglądał na w 100% cieszącego się grą. Wiele razy się uśmiechał i widać było, że występ sprawia mu autentyczną radość. Druga postać to Geezer Butler, a więc najlepszy basista ever. Fakt, że wyglądał na lekko przygaszonego i może jego słowa o tym, że to raczej jego ostatnia trasa są prawdziwe, ale mimo wszystko jego palce nadal zachowały niesamowitą szybkość i jego brak byłby nie do zastąpienia. Tommy Clufetos wypadł bardzo dobrze i nie mam wobec niego żadnych zastrzeżeń. Natomiast Ozzy to już zupełnie inna historia. Pomimo dużej sympatii jaką zawsze darzyłem tego gościa, jego czas definitywnie się skończył wg mnie. Gdybym mógł, to bym go usunął z tej sceny i z chęcią wysłuchał genialnego instrumentalnie występu, który on po prostu psuje swoim śpiewaniem. Czasami żal mi było naprawdę patrzeć na niego, bo widać, że on naprawdę chce (tego mu nie odmówię i stara się, biega itd.), ale po prostu już nie jest w stanie uciągnąć tych utworów i to jest przykre. To nie był koncert mojego życia – Gilmour pozostał niezagrożony. To nie było top 3, bo jednak brakło tego czegoś nieokreślonego w powietrzu, nie było tego i już. Postawię go gdzieś tak na miejscu 6-8. Mimo tego w żadnym wypadku nie żałuję tych 22h spędzonych w autokarze paru stów wydanych na ten koncert, bo możliwość zobaczenia w mojej opinii najlepszego duetu bas-gitara w historii muzyki na żywo była moją małą obsesją od obejrzenia koncertu Live From Rado City Music Hall, a więc już od 5 lat. Nie da się jednak ukryć, że gdybym mógł zamienić ten koncert na występ Black Sabbath z Dio nie wahałbym się przez nawet sekundę, bo Dio>>>>>>>>>>>>>>>>>>. Nie wiem, czy pojawię się w Łodzi, ale znając życie pewnie tak, bo uzależnienie od koncertów zwycięży
. Tak, czy siak marzenie spełnione. I jeszcze na koniec podzielę się refleksją. Otóż na końcu, gdy leciał już Zeitgeist z głośników, mimo, że ludzie wokół już się ruszali i szli do wyjścia ja stałem jak słup soli i poczułem jakieś takie dziwne uczucie (nieprzyjemne uczucie), że oto po 7 latach pewien cykl się zamknął i zobaczyłem wszystkich których chciałem widzieć (poza BS z Dio) i co teraz, jak żyć?
- to czekanie na kolejny koncert legendy zawsze doawało mi siły i chęci do zycia. Są jeszcze jacyś tam do zobaczenia, planów koncertowych na przyszły rok niby sporo, ale Black Sabbath to był ostatni zespół na który byłem wstanie jechać w sumie 22h w autokarze i nawet się zapożyczyć, byle tylko ich zobaczyć. No chybą, że Gilmour ogłosi jeszcze trasę
. Tak, czy siak polecam każdemu, kto może Łódź w czerwcu, bo możliwość obejrzenia w akcji Iommiego i Butlera po raz ostatni zapewne to jest jednak coś niezapomnianego
Black Sabbath na zawsze w sercu \m/