przez lookaug » 13 sty 2016, o 21:48
Survivory są dla słabych zawodników. Prawdziwi twardziele robią tak:
1. Low (1977)
Szczyt kariery Bowiego, płyta najrówniejsza, najbardziej udana artystycznie, po prostu naj. Teraz mogłaby tu pójść dalsza litania przymiotników, ale po co. Pozycja obowiązkowa.
2. Station to Station (1976)
Czyli napędzany kokainą i czerwonymi papryczkami Biały Książe, chyba moja ulubiona sceniczna odsłona Bowiego. Zaczyna się monumentalnym tytułowym, kończy poruszającym Wild is the Wind (chyba najlepszy z licznych coverów). Pomiędzy nimi też nie obniża poziomu.
3. The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars (1972)
Glam-rockowy zestaw hitów, zdecydowanie najbardziej przebojowa z płyt. Kto nie śpiewał na całe gardło refrenu Starmana, nie zna życia. W procesie kreowania Ziggy'ego i tej całej teatralnej otoczce, łatwo było zgubić muzykę - co oczywiste, nic takiego nie miało miejsca.
4. Scary Monsters (And Super Creeps) (1980)
Jakoś tak się składa, że albumy tranzycyjne, nagrywane na styku różnych etapów kariery, wyjątkowo do mnie trafiają. Nie inaczej jest w przypadku płyty nagranej bezpośrednio po berlińskiej trylogii, ale jeszcze przed całkowitym odpłynięciem w ejtisy. Zgrabne wykorzytanie wpływów nowofalowych i post-punkowych plus Fripp na gitarze i bodajże mój ulubiony singiel Bowiego w postaci Ashes to Ashes.
5. Hunky Dory (1971)
Pierwszy, od początku do końca udany album w dyskografii. Bowie miesza Dylana, Warhola i Nietzschego, doprawia swoją charyzmą i podaje w postaci po prostu świetnych piosenek. What's not to like.
6. Aladdin Sane (1973)
Nie zwalniamy - kolejna postać i kolejny strzał blisko środka tarczy. Słychać tu sporo zafascynowania Jaggerem od inspiracji Exile on Main St. po zwyczajne coverovanie Stonesów. Uwielbiam klawisze na tym albumie z wisienką na torcie w postaci solówki w utworze tytułowym oczywiście.
7. Young Americans (1975)
Najbardziej "czarny" album, trudno nie dać porwać się funkującym rytmom Fascination czy Fame. Mocno niedoceniona imo płyta, widocznie nie wszyscy załapali Bowiego w takiej odsłonie. Ich strata.
8. Diamond Dogs (1974)
Orwell podany na glam-rockowo z domieszką sci-fi i typowych dla Bowiego chorych jazd. Dużo gitary, przez co słychać mocno odczuwalny (przynajmniej przeze mnie) brak Ronsona. Mimo wszysto kolejny spójny album z kilkoma niekwestionowanymi hitami.
9. "Heroes" (1977)
Zaryzykuję stwierdzeniem, że to najsłabsza z czterech kultowych płyt, w których Bowie maczał palce w tym nieprawdopodobnym roku. Album to oczywiście nadal genialny, choć zdecydowanie dalszy absolutu niż bliźniaczy mu Low - te bardziej piosenkowe utwory mniej porywają, te instrumentalne tak nie intrygują. Robię trochę za adwokata diabła, bo jak inaczej usprawiedliwić tak niskie miejsce?
10. Blackstar (2016)
Udało mi się wstrzelić z wysłuchaniem tego albumu w to krótkie okienko między jego wydaniem a śmiercią autora. To "przed" zrobiło jak najbardziej pozytywne wrażenie, ale to "po" naprawdę zwaliło z nóg. Czy oddzielać muzykę od okoliczności jej powstawania? Po pierwsze, czy to w ogóle możliwe? Po drugie, po co? Zresztą Bowie przecież z premedytacją zrobił z tego testament. Odejście w wielkim stylu, na własnych warunkach.
11. The Next Day (2013)
Pierwsza płyta Bowiego, którą wysłuchałem "na bieżąco", stąd szczególny do niej stosunek. Jak dziś pamiętam to zaskoczenie, że dziadek jeszcze potrafi nagrać coś takiego. Musiałem nieźle się stopować, żeby nie dać wyżej. Z drugiej strony przecież to moja lista i co mnie powstrzymuje i teraz w ogóle żałuję i ech te rankingi...
12. Lodger (1979)
Gdzieś tutaj przebiega chyba granica równych płyt. Ostatnia część trylogii berlińskiej to już wyraźne zmęczenie formatem, chociaż oczywiście nie obyło się bez fragmentów więcej niż udanych.
13. Let's Dance (1983)
Chyba najbardziej dzieląca fanów pozycja w dorobku. Jako że ja ejtisowego popu z założenia nie odrzucam, uważam ten album za cokolwiek przyzwoity. Aczkolwiek patrząc na listę płac (Nile Rodgers, Giorgio Moroder) można było się tutaj spodziewać naszpikowanej hitami odpowiedzi na Thrillera. Nie było nawet blisko.
14. Outside (1995)
Bowie zapatrzony w Reznora. Wyszło intrygująco, mamy kilka mocnych strzałów, chociaż ponad 70 minut to zdecydowana przesada. Nadal jednak zdecydowanie najlepsza jego pozycja z lat 90-tych.
15. David Bowie (Space Oddity) (1969)
Wiadomy utwór oraz dwie dłuższe formy (Cygnet Comittee i Memory of Free Festival) wysyłają poważny sygnał o talencie autora. Reszta to rozwinięcie formatu z debiutu - duży krok naprzód, ale jeszcze nie to.
16. The Man Who Sold the World (1970)
Bardziej hardrockowe brzmienie i pierwsza kontrowersyjna okładka w karierze. Muzycznie nadal nierówno - z highlightów m.in. tytułowy (jakby nie patrzeć mocno spopularyzowany przez Cobaina) czy All the Madmen napisane o i dla chorego umysłowo brata.
17. Heathen (2002)
Całkiem udane wejście w nowy wiek, biorąc pod uwagę zakończenie poprzedniego. Parę rzeczy na naprawdę zacnym poziomie (Slow Burn chociażby), ale żeby całość mnie porywała, to nie mogę powiedzieć.
18. Reality (2003)
Naturalna kontynuacja Heathen, zarówno pod względem chronologii, jak i ogólnego klimatu. Według mnie nieznacznie słabsza, ale równie dobrze możnaby zamienić obie miejscami.
19. Earthling (1997)
Bowie podąża za trendami - w tym przypadku tworzy jakiś dziwny mix Bjork i Prodigy. Wychodzi dużo słabiej niż na wydanym w tym samym roku Fat of the Land, że o Homogenic nie będę nawet wspominał. Tragedii nie ma, ale zdecydowanie niższe rejony dyskografii.
20. Black Tie White Noise (1992)
Bowie szukający na siebie pomysłu po ejtisach i przygodzie z Tin Machine. Jak wyszło? No tak średnio bym powiedział. Nie wiem czemu, ale przypomina mi Doo-Bop Milesa - może dlatego, że obie się tak paskudnie zestarzały. Miejsce w dyskografii obu panów też podobne.
21. David Bowie (1967)
Taka tam kolekcja folkowych pioseneczek podszytych gdzieniegdzie barretową psychodelą. Ciekawostka dla fanów, spokojnie do pominięcia dla normalsów.
22. Tonight (1984)
Czego tu nie ma. A to jakieś reggae, a to zerowy cover jednej z piękniejszych piosenek świata, a to zastąpienie Iggy'ego Popa Tiną Turner, wincyj coverów Iggy'ego, a na koniec Iggy we własnej osobie. Całościowo nic tu się nie broni.
23. 'Hours...' (1999)
Bowie zmęczony życiem na tandetnych pop-rockowych podkładach. Takimi albumami kariery kończą przebrzmiałe gwiazdki. Bowie nagrał po tym jeszcze cztery płyty, wszystkie nieporównywalnie lepsze od tego. Także wybaczamy.
24. Never Let Me Down (1987)
Hehe. W całości nie poleciłbym nawet Stefanowi Niesiołowskiemu. Ale w ramach ciekawostki mogę zachęcić do przesłuchania Shining Star z "rapującym" Mickeyem Rourke'm, bo to prawdopodobnie najgorszy utwór, jaki Bowie podpisał swoim nazwiskiem.